nie mam glowy do tytulu.
Grzdyle kaszla i kaszla juz nie moge tego sluchac. oprocz tego - nie goraczkuja, wiec to jest plus. marudne sa tak srednio - drugi plus. i chyba ostatni. a nie, jeszcze plusem jest to ze Mniejszy lubi ten antybiotyk. w zawiesinie dostal, takie zoltawe toto jest, pachnie bananem, wiec moze dlatego? oprocz tego ma dwa syropki - jeden na kaszel, przepisany przez lekarza (szopki mialam bo dawka byla polowe mniejsza niz przed pol rokiem kiedy to dostal ten sam syropek. wiec dzwonie do lekarza z zapytaniem czy cos zle nie napisal. nie, on podal dobra dawke - i tu pada 1.5 ml, czyli tak jak przed pol rokiem. a na butelce jak wol jest napisane: 0.75ml! kaza mi dzwonic do apteki - nie, oni wszystko wg recepty. lekarz napisal 1.5 miliGRAMA a nie 1.5 miliLITRA, co przekalkulowali i im wyszlo 0.75ml. wiec dzwonie jeszcze raz do lekarza - a tak tak, lekarz sie pomylil widocznie, mialo byc 1.5miliLITRA... wrrr!!! #$%&!!!), syrop na katar i kaszel bez recepty... wrrrr...wrrrr... wrrr... zeby to juz zaczelo w koncu dzialac... Mniejszy sie drze w nocy - pewnie ucho go wiecej w nocy boli. to z zapaleniem... a ja dodatkowo, oprocz tego ze jestem potwornie niewyspana, tez jakies swinstwo od dzieciakow zalapalam i jakies jest takie dziwne, ze wprawdzie kaszle i gdzies tam w nosie mi sucho, to ogolnie zle nie jest a jakas taka bezsilna jestem...
wczoraj zaprosilismy na obiad mojego Kuzyna, ojca chrzestnego Mniejszego (nie ze ojciec chrzestny mniejszy jest, tylko "przynalezny" ze tak powiem:o) ). byly puplety w udawanym sosie warzywnym (warzywa suszone z torebki - uwielbiam je dodawac do sosow!!! ), pieczone kurze udka, kartofle (ktore mi sie rozgotowaly, ale to pryszcz), ryz, salatka warzywna i salata zielona. ogolnie bylo bardzo fajnie, Kuzyn jest bardzo sympatyczny i taki na poziomie, ze sie tak wyraze, jeden z nielicznych ktorzy faktycznie w jakis tam sposob "poczuwaja do bycia rodzina" - choc tez nie do przesady. ale przynajmniej zwykle zaproszony przyjezdza :) bylo bardzo fajnie, tylko potem sie przerazilam iloscia garow w zlewie - bylo czubato... a mnie akurat sily odstapily... jakis taki zryw energii mialam i sobie wlasnie poszedl. Moje Szczescie popatrzyl sie smutno na gary i na mnie i... mowi ze nie da rady dzisiaj pomyc, tez sie zmeczyl i zmachal... i tak sobie siedzielismy na kanapie przez chwile, po czym poszlam sobie spac. MS jeszcze siedzial troche, oporzadzil krolika - dal mu siano, picie i ogolnie ogarnal klatke, wypuscil lobuza i tez poszedl spac... rano schodze na dol - a te swinowate gary sie same nie pomyly no!!! i czego??? woda w kranie, DWIE gabki byly, plyn tez! mogly sie pomyc nie? no. to nic wstydu nie maja te gary! no wiec nakarmilam Lobuzy i zabralam sie za te gore... po prawie 2 godzinach odnioslam koncowe zwyciestwo - umyte gary wlacznie z kuchenka... :) byloby mi to krocej zajelo ale Mniejszy co chwile przydreptywal i sie chcial poprzytulac, tudziez sprawdzal czy moze juz wezme go na rece czy jeszcze nie...
teraz mam zgryz bo na niedziele zaproszeni jestesmy na obiad do Cioci mojej... no i, w morde, nie wiem czy jechac czy nie... z tymi moimi zakaszlancami... jeszcze zobacze moze jak jutro bedzie, jak troche lepiej, to moze pojedziemy... uprzednio sie dopytam czy zdrowi, bo jak kaszlacy to nie jade!!!
Dodaj komentarz