o wariatce. i nie tylko.
to trzeba jednak byc mna. zeby miec tak nierowno pod sufitem. wstalam rano i juz wiedzialam ze bedzie problem. bo nic mnie sie nie chce. wiec znajac siebie - po kilku leniwych chwilach dzwonie do MS i mowie ze nic mi sie nie chce i do kitu. nie wiem nawet czy skomentowal, raczej watpie, kulturny jest:) a ja wiedzialam ze jak tak powiem to mnie to zmobilizuje. no. 4 godziny pozniej zdychalam ze zmeczenia po 3.5 godzinnej pracy w ogrodku. i przed domem na rabatce. odchwascilam wszystko, zruszylam ziemie, poobcinalam przekwitniete rozmaitosci ktore straszyly tylko, poprzycinalam maliny ktore sie dziko puscily w sina dal (jakkolwiek to brzmi... :P) i wrastaly w krzaczor hosty i inne takie... slowem - doprowadzilam sprawy ogrodowe do jakiegos ladu i skladu. przy czym sobie nadwyrezylam lewe kolano i teraz mam problemy ze schodami ale to pikus. no wiec po tych 4 godzinach jak szurnal deszcz... no. to zdazylam. zjadlam nastepnie conieco, i zerknelam na swoja robote. bylo juz po deszczu, slonce swiecilo tak ze krople blyszczaly nieziemsko... no wiec co robi kobita zmeczona? lapie za aparat oczywiscie i klika zdjecia rozy-wariatce:
i fioletowym palkom:
wiecej nic poki co mi nie kwitnie przed domem - niektore juz przekwitlo...
w zasadzie potem jeszcze mialam wielka gore naczyn do umycia, i sie okazalo ze juz jest czas na przygotowanie obiadu, i to wcale nie zebym go gotowac miala - cos z zamrazarki wyjelam, co sie okazalo byc pierogami z kapusta oraz pasztecikami z warzywnym nadzieniem, do tego barszczyk winiarowski i juz.
a MS jeszcze ma obiecany placek. bo na urodziny mu nic nie upieklam... :( moze jutro...?
...a fotele przyjezdzaja do nas w piatek. ha!!!!
chociaz po cichutku sie przyznam ze bedzie mi brakowalo tej wielgasnej i bezsensownej kanapy... na fotelach nie da sie wygodnie usiasc we dwojke jednak i wtulic twarzy w te jedyna klate piersiowa na swiecie... :)
przezyjem. no. :)