stol...
przez te prawie 5 lat malzenstwa (no, dodalam troche :), ale 4.5 juz minelo chwile temu :o) ) cierpialam sobie po cichutku, w srodku... nie mielismy prawdziwego stolu... takiego z prawdziwego zdarzenia. mielismy szklany, trzymajacy sie na jakichs dziwnych przyssawko-guziczkach. na slowo honoru, bo przy jakimkolwiek oparciu wiekszym niz tylko dotkniecie - straszyl przechylaniem, przewalaniem, i licho wie czym jeszcze. no i bylo tak do soboty, kiedy to wczesnym rankiem, ok. godziny 10 (my ogolnie niewyspani, wiec wszystko nam jedno - nawet i 12 w poludnie sie wydaje switem...) wyjrzalam sobie przez drzwi, odruchowo sprawdzilam skrzynke na listy - i byla tam ulotka. a w niej - ze stol z czterema krzeslami w takiej to a takiej cenie. pokazuje Mojemu Szczesciu, a On jakos tak bez zastanowienia mowi - to trzeba pojechac i zobaczyc. no i pojechalismy, zobaczylismy i wrocilismy. i teraz mamy tak:
a raczej tak bylo do wczoraj, dzisiaj bowiem nabylam podkladki/maty pod talerze, zgodnie z ulotka - nie plastikowe czy gumowe ale szmaciane, i mamy tak:
i nasze obiadki zajadamy juz przy stole a nie trzymajac talerze pod broda, siedzac na kanapie :) ech co tu duzo gadac - wzruszylam sie i tyle :)