nie wiem dlaczego ale wczorajszy dzien byl tragiczny. a raczej wieczor. po wyjsciu z pracy czulam rosnaca we mnie zlsoc z minuty na minute. to bylo tak jakby ktos niewidzialny robil mi na zlosc - nie robiac kompletnie nic. bo nic sie nie stalo, nic sie nie dzialo - po prostu jechalam do domu... a ta zlosc sobie rosla... zlosc czy moze jakis nieuzasadniony niepokoj, niewytlumaczalny kompletnie. calkowicie bez powodu... Moje Szczescie spoznilo sie troche i zjawilo sie w naszym "punkcie zbornym" na 7 minut przed odjazddem pociagu. wiec sie w sumie nie spoznilo - ale ja juz nie moglam sie doczekac. sidzialam na krzeselku w kolejowo-metrowej poczekalni, i czytalam ksiazke. na sasiednim krzeselku postawilam moj plecak - jako ze bylo duzo wolnych miejsc a ja nie lubie klasc plecaka na brudnej podlodze. jakis gburowaty facio podszedl do tego krzeselka (na ktorym byl moj plecak) i nie mowiac kompletnie nic - prawie na niego usiadl. idiota! w takich sytuacjach sie chyba cos mowi co? chocby: "zabierz ten plecak" - po chamsku ale wyraznie! a jak nimowa to mogl mnie chociaz szturchnac!! wrrrrrrrrrrrrrrrr! jak ja niecierpie takiego chamstwa! i to chyba byla ta kropla ktora przepelnila dzbanek ze zloscia. wstalam popatrzylam sie na idiote jak sie patrzy na idiote, i sobie poszlam. postoje.
najgorzej ze Maluch to wszystko odczuwa. i to walsnie ze wzgledu na niego/nia chce byc spokojna, radosna, opanowana, pogodna, zyczliwa swiatu, usmiechnieta, pelna energii...
tymczasem po prostu zdechlam...